“Skóra za skórę.
Wszystko,
co człowiek posiada,
odda za swoje życie.”
Księga Hioba 2:4
Lało, jak z cebra. Przemoknięty
mężczyzna stał na skraju żwirowej drogi. Wpatrywał się zachłannie w wejście
do mieszczącego się w odrapanym baraku przydrożnego baru, anonsowanego łuszczącym
się szyldem „U GRUBEJ STEFY”. Marzył o gorącej herbacie z cytryną
i kącie, w którym mógłby choć na kwadrans spokojnie zamknąć oczy. I pooddychać.
A także napisać kilka słów. Do kogo? Nie wiedział, może do grubej Stefy?
Jeśli tylko utrzyma ołówek. Jeśli tylko Stefa istnieje, umie czytać i zechce
mu uwierzyć.
Lodowate
krople, płynąc za kołnierz, niosły fale dreszczy, ale i ulgę, kiedy chłód powlekał
opuchniętą szyję. Mężczyzna uniósł zsiniałą, pokaleczoną rękę i spróbował
jak najdelikatniej dotknąć skóry nieco powyżej kołnierzyka. Nic. Drętwe, drżące
palce bez czucia, niczym patyki stuknęły o obce ciało. „Strup? Opuchlizna?
Jak ja wyglądam? Nikogo nie zdołam przekonać” – pomyślał.
-
Hhhrhhh… - usiłował odchrząknąć. Powinien oblizać od wewnątrz wargi. Raz
i drugi. Mocno. Robił tak zawsze, gdy podczas prezentacji w firmie
trema wysuszała mu gębę na wiór. W ustach pojawiała się wtedy odrobina
śliny, wystarczająca by ruszyć z tekstem z miejsca. Teraz jednak ból
w szyi krępował język i omiatał nawet policzki. Chciał przełknąć, by
zwilżyć palącą krtań, ale nie dał rady. Jakby łykał małego jeża, nadzianego
piołunem i siarką. Skrzywił się tylko, a po policzkach pociekły mu łzy.
Ruszył
w stronę budy i o mało nie upadł. Nogą zaczepił o leżący u stóp
worek. Coś było nie tak z jego pamięcią!
Owszem, kojarzę bagaż,
ale skąd go wziąłem? Prezentacje w firmie? Co to była za firma?
Spojrzał
za siebie. W strugach deszczu, spadających z liści z głośnym
szumem, tonął wysoki, bukowy las, spływający łagodnym zboczem.
Przyszedłem stamtąd,
ale skąd? Boże! Przecież wiem, co się wydarzyło, jednak nie mogę sobie tego
wyobrazić, nazwać, przypomnieć!
Jakby usiłował zobaczyć
coś na prześwietlonej fotografii.
Chwycił
mokry wór i przewiesił przez przedramię.
Spacer pod rękę. Z żoną.
Mam żonę! Co z nią?!
Wszedł
na żwirową drogę nie rozglądając się na boki.
-
Jak leziesz, ćwoku?! – Huknął mu w ucho cuchnący winem facet na rowerze,
trącając go kierownicą. Mężczyzna skulił się odruchowo i zacisnął powieki.
Nic. Chrzęst opon i przekleństw ucichł powoli.
Stefa
wcale nie była gruba. Albo to nie była Stefa. Za barem stała wysoka, zbudowana
jak sążnisty chłop, kobieta. Popatrzyła na gościa, nie odwracając głowy od
wiszącego nad nią, nieco z boku, telewizora. Podpierając brodę kościstą
ręką, rzuciła przez zęby:
-
To pan?
Ten głos! Znałem go!
Tak, to ja!
Chciał
krzyknąć, ale ból gardła i szyi ostudził jego zapał.
Poza tym – co za ja?
Podszedł
do Stefy, usiłując się uśmiechnąć.
-
Coś pan, pług ciągnął? – Barmanka odwróciła się do niego i wyciągnęła rękę.
Odchylił się odruchowo.
-
Da! – powiedziała z uśmiechem. Powtórzyła – No, da!
Zbliżył
się ku niej, jakby była znachorką, mogącą dotknięciem przynieść ulgę udręczonemu
ciału. Jak psiak, któremu ukochany pan wyjmuje z łapy drzazgę. Z lękiem
i z nadzieją.
-
Ty zgnilcu! – Rozpalony drut kolczasty zacisnął się mu na karku. Zerknął
w dół. Stefa ciągnęła za brudny, poszarpany sznur wiszący z pętli na jego
szyi. – Bezbożnik, tfu! Samobójców nam tu nie trza!
Obróciła
pętlą w tę i z powrotem. Jęknął, błagalnym spojrzeniem dając jej
znać, by przestała. Przestała. Runął w tył, na plecy.
-
Chce się wieszać? – wyciągnęła twardy paluch w stronę drzwi. – Won, do
miasta!
Klęczał.
Zgrabiałymi palcami próbował zdjąć z siebie pętlę.
Wieszać się?! Dlaczego?
Ja?
-
Da – znowu powiedziała Stefa. – No, da! Nie boi!
Musiał
dać. Wstał niezgrabnie i nachylił się ponad blatem baru. Stefa wprawnym
ruchem, tym razem nie zadając mu odrobiny bólu, rozsunęła węzeł i zdjęła pętlę.
Rzuciła na blat.
-
Na! Pamiątka z Wisiołów. A mówiłam, że nie ma tam co szukać? – dodała,
jakby na usprawiedliwienie.
Wisioły! Dom po
dziadkach! Ale jak? Skąd?! Mówiła, że nie ma tam czego szukać? Tak, faktycznie.
Pamiętam - szeroka gęba, gruby głos:
- Ech, miastowy. Jak
mówię, że w Wisiołach nic nie ma, to mówię. Żebyś pan nie płakał.
Płakał.
Otarł rękawem policzek i pokazał, że chciałby coś napisać. Wzruszyła
ramionami, podając mu długopis i serwetkę. Herbata z cytryną, napisał.
Ruchem głowy pokazała stolik w rogu. Odetchnął z ulgą. Usiadł i oparł
głowę o ścianę. Obok stał gazowy piecyk. Rozżarzona siatka obiecywała
najpiękniejsze chwile życia. Mężczyzna zamarł. Na razie usiłował się uspokoić
i odegnać przebłyski wspomnień. Raczej zastanawiał się, co napisać, by nie
uznali go tu za wariata, tylko sprowadzili pomoc. I, żeby co nieco się o sobie
dowiedzieć.
Plask!
Aż podskoczył. To ciężka, mokra pętla rzucona przez Stefę spadła na stolik
i zjechała na podłogę. Spojrzał w stronę baru. Kobieta szła ze
szklanką parującej herbaty na tacy. Bał się, czy nie przyjdzie jej do głowy
rzucić nią, tak jak sznurem.
-
Solidna robota – ruchem głowy wskazała na leżącą pod stolikiem pętlę. –
Bandycki węzeł. Jednym ruchem zaciągasz, tylko furczy! Ale żeby zdjąć? Ho, ho!
We dwie łapy trza. I to zdrowe!
Furczało! Zanim wszystko
się skończyło, furczało! O mało nie urwało mi głowy!
Dotknął
szklanki i w mig pojął, że ani nie da rady jej unieść, ani przełknąć gorącego,
kwaskowatego naparu. Chwycił długopis i nabazgrał: DZIĘKUJĘ. POSIEDZĘ. MA
PANI SUROWE JAJKO?
-
A co, będziesz pan śpiewał? – Stefa zaśmiała się rubasznie i poszła
za kontuar. Swoją drogą, dziwiło go jej zachowanie. Mężczyzna przedstawiał
widok tyle żałosny, co intrygujący. Powinna chyba już spytać, co mu się przydarzyło?
-
Nie pytam, co się stało – dobiegł go z zaplecza gruby głos, zmieszany
z brzękiem naczyń – bo i tak pewno pan nie powiesz. Chcesz pan, to
pisz. A nie - to nie. My tu wścibskich nie lubimy.
Wyszła
zza baru, niosąc w szklance surowe jajko. Miał nadzieję, że świeże. Postawiła
na stoliku.
-
Ani obcych. Ale pan przecież miejscowy, no nie? – dodała ciszej i wróciła
za bar.
Musiał
chwilę się zdrzemnąć, bo herbata zrobiła się letnia. Jajko przyniosło mu odrobinę
ulgi, zniknęło uporczywe pieczenie, choć nadal nie mógł wymówić słowa. Stefa
znowu gapiła się w telewizor, z którego dobiegał przejęty głos
południowoamerykańskiego aktora z nakładką mdławego, obcego, chyba
czeskiego lektora. Brzmiało komicznie. Serial.
Znam to. Skądś to znam.
Wtem
z impetem otwarły się drzwi. Do baru wtargnął podmuch wilgotnego
powietrza. Pociągnęło chłodem po nogach. Mężczyzna siedzący przy stoliku zadrżał.
W progu stało trzech mężczyzn w gumiakach i ciężkich, gumowanych
kapotach z kapturem. Otupali z hukiem kalosze, aż zatrzęsła się buda
i weszli ze śmiechem do środka. Trzasnęły pchnięte drzwi.
-
Stefa! Dajesz tu! Sześć mocnych z dopalaczem i trzy kiełbachy! – Ryknął
największy, waląc ogromną dłonią w blat. Drugą rękę trzymał w kieszeni.
Potężny chłop, chyba ze dwa metry. I z brzuchem jak pierzyna. Na sam jego
widok mężczyzna dostał dreszczy. Przeczuwał kłopoty.
-
Bochen, ja tylko jedno, bo kieruję… - zaprotestował niski, z teczką
w ręku. Na ociekających wodą plecach mężczyzna odczytał mocno już starty
napis: PAWLYSZ WYRĄB DRZEWA.
PAWLYSZ. WYRĄB DRZEWA!
PAWLYSZ. WYRĄB DRZEWA! Do diabła, znam tych ludzi, może oni mi pomogą!
Olbrzym
huknął w ten napis otwartą dłonią, zakrywając go całkowicie, i zadudnił:
-
Co mi tu będziesz, Kunus, pieprzył?! Jak ja stawiam, to się pije. Chyba, żeś
baba albo miastowy, co? Jak baba to wynocha, a jak miastowy, to won! –
Zarechotał. – My tu ani bab, ani miastowych nie lubimy, nie Stefa? Dobrze, że
Stefa to chłop, boby się obraziła! Co, Stefa?
„Oho!
No, to będzie wesoło” – pomyślał mężczyzna. Pamiętał, że w takich
sytuacjach nie należy okazywać strachu. Starał się trzymać fason. Ale ciało
mimowolnie usiłowało zniknąć. Zsunąć się pod stół.
-
Przymknij się, Bochen! – Odburknęła Stefa. – Chociaż byś buty wytarł!
Mężczyźni
wybuchnęli śmiechem. Ten trzeci, najstarszy, właściwie dziadek, wyjął papierosa.
Zapalił. Bochen zabrał mu go i krzyknął w kierunku baru:
-
Daj no popielnicę, bo ci salony zabrudzimy! – I odwrócił się w stronę
sali. Mężczyzna zesztywniał. Bochen go dostrzegł. Chrząknął. Wskazał grubym jak
serdelek paluchem.
-
Chyba, że szanownemu panu palenie przeszkadza – wycedził, wydmuchując dym. A potem
zrobił krok do przodu i nachylił się w stronę mężczyzny, przyglądając
mu się uważnie.
-
Fiu! Kogo ja widzę – wyprostował się i sapnął. – No, to jak? Przeszkadza,
czy nie? Bo kiedyś, zdaje się, bardzo, co?!
O
co mu chodziło? Jakie kiedyś? Mężczyzna nie mógł wytrzymać jego spojrzenia. Czy
przeszkadzało mu palenie? Oczywiście! Nie po to gryzł ścianę przez rok, rzuciwszy
nałóg, żeby teraz wdychać smród okaleczonym gardłem!
-
Mhm – krzywiąc się, zaprzeczył szybko energicznym ruchem głowy, w obawie,
że drab gotów jeszcze pomyśleć co innego. Upił łyk letniej herbaty. Lekko
zaszczypało, ale dało się wytrzymać.
-
No to fajnie… - drab wydmuchnął kolejną chmurę w stronę mężczyzny. Postawił
na plastykowej tacy kufel z piwem, szklankę z wódką i rozejrzał
się po sali. Jego koledzy siedzieli już przy stoliku pod oknem. Bochen
chrząknął i krzyknął:
-
Stefa, lufa dla pana na mój rachunek.
I
podreptał do swoich. „No, to nieźle” – pomyślał mężczyzna. Nie da rady wlać
w poranione gardło najmniejszego kieliszka. Ale jak miał się wytłumaczyć?
Stefa postawiła przede nim szklaneczkę z dobrą setką. Zaleciał go zapach
gorzały. Zadrżał, jakby nie pił kilka lat.
Kilka lat?
Dopóki
Stefa stała pomiędzy nim i drwalami, chwycił naczynie i pokazał jej
na migi, że nie da rady wypić trunku. Miał nadzieję, że go wybawi. Ale ona
tylko uśmiechnęła się i przetarła blat. Szybko wlał wódkę do herbaty,
a gdy barmanka, będąca teraz powierniczką jego tajemnicy poszła szykować dochodzące
już kiełbasy, uniósł pustą miarkę w stronę przyglądającego mu się Bochna
i wyuczonym na pamięć gestem obtarł usta, krzywiąc się przy tym, jakby
w życiu nie pił czegoś równie mocnego. Bochen, najwyraźniej na razie
usatysfakcjonowany, skinął głową.
Mężczyzna
zaczął pisać.
PANI STEFO. NAZYWAM SIĘ
„…no
właśnie. Jak ja się nazywam? Tomasz? Tadeusz? Co jest ze mną?” Podniósł worek
i zajrzał do środka. Jakieś ulepione narzędzie. Zaraz, co to? Chyba dłuto?
Jakiś brudny zeszyt w folii. Stary sweter. Wyjął go na blat. Spomiędzy
poplamionej wełny wyturlało się brudne, poczerniałe… Tak, to było ludzkie ucho!
Nakrył je szybko swetrem. Spojrzał wokół. Drwale od Pawlysza zajadali kiełbasę,
rechocząc wesoło. Stefa gapiła się w telewizor. Zsunął zawiniątko do
worka. Na kolanach, dyskretnie, rozchylił je jeszcze raz. W ulepionej
stężałą, czarną już krwią małżowinie tkwił srebrny kolczyk w kształcie małego,
rozłożystego drzewa.
Baba z baobabem!
Tak mówiliśmy! Na kogo? Baba z baobabem! Afryka! Boże, co się dzieje?!
Zaciągnął
worek, szczelnie, jak tylko dał radę. Nic więcej. Żadnych dokumentów. Telefonu.
W kurtce ani spodniach też nie. Trudno.
…CHYBA
TOMASZ. STRACIŁEM PAMIĘĆ I NIE WIEM, CO SIĘ ZE MNĄ DZIAŁO. POTRZEBUJĘ
POMOCY. CZY PANI MNIE ZNA? CZY JA TU KIEDYŚ BYŁEM? NIE MOGĘ SOBIE
Na
blat z plaśnięciem opadła szeroka, brudna dłoń. Mężczyzna o mało nie
spadł ze stołka. Nad nim stał Bochen z rozognioną twarzą. Zionął wódką, a
w szklistych oczach czaiła się chęć mordu. Tak się przynajmniej zdawało. Zagadnął:
-
Szanowny pan głuchoniemy? Co tam u starego Wasiluka, pytam? Wody nie
zepsuł? Musicie większy płot postawić, żeby ludziska nie zaglądały. – Jak na
faceta po dwóch kuflach z wódą, spojrzał nieco zbyt czujnie na posiniaczone
dłonie mężczyzny. – Ale nie tymi ręcami, za delikatne do brudnej roboty. A
w ogóle, to zajął pan nasze miejsca. Hę?
Zagadnięty
kiwnął lekko głową na „tak” i zaczął się zbierać.
-
Siadaj na dupie, Bochen! – Spokojnie powiedział spod okna dziadek. Drab schylił
głowę, jakby spod pachy zerkał na towarzysza. Beknął.
-
Siadaj, mówię! – dziadek powtórzył i krzyknął: - Pani Stefo, jeszcze po
dwa kufle. Tylko zimne.
Bochen
oparł łapsko na ramieniu mężczyzny, jednocześnie ciężkim kciukiem odchylając mu
na bok brodę. Obejrzał opuchliznę, uśmiechnął się i wrócił na swoje
miejsce. Ryknął prosto w ucho dziadka:
-
Spokojnie, Fiodor! – a potem odwrócił się w stronę baru. -Stefa! Repeta dla
szanownego pana! W końcu zawdzięczam mu to i owo!
I
wyszarpnął z kieszeni drugą rękę. A właściwie rękaw, który zwisnął
jak sflaczały żagiel w połowie przedramienia. Zdrową ręką wzniósł w górę
kufel i wpatrując się w mężczyznę, dodał:
-
Za Wasiluka!
Po
godzinie byli pijani. Bochen to śpiewał ukraińskie przyśpiewki, to znowu wygrażał
cieniom, zgrzytając zębami. Konus, który miał prowadzić, spał z głową na
blacie. Tylko dziadek, Fiodor, paląc bez przerwy, aż w barze zrobiło się
szaro, trzymał się sztywno i w miarę normalnie. Mężczyzna próbował nawet
wyjść na powietrze, ale Bochen tylko sapał:
-
Siedź pan! Bochen stawia! Bochnowi się nie odmawia!
No,
to został z nadzieją, że wreszcie nachlają się i wyjdą. Ubranie już
przeschło, ręce przestały mu latać, a do bólu karku zaczął się przyzwyczajać.
Musiał jednak coś zrobić ze szklanką wódki, bo olbrzym gotów jeszcze siłą wlać
mu do gardła. Wstał i demonstracyjnie pokazał Stefie, że chce się wysikać
i umyć. Bochen akurat pokładał się na Konusie, waląc go w plecy kikutem
i krzycząc mu do ucha:
- Kocham cię, słyszysz! Kocham…
Stefa
pokazała mu drzwi obok kontuaru. Zgarnął szklankę i podreptał do kibla. Po
drodze podał Stefie zapisaną serwetkę, wzrokiem prosząc o dyskrecję.
-
Nie ma wody – usłyszał, gdy zatrzaskiwał drzwi.
Rozejrzał
się. Świetnie. Nie ma wody, lustra, światła. Co to za zadupie? Czuł się
bezsilny. Poruszył obluzowaną wylewką. Kilka kropel spadło mu na palce. Przetarł
delikatnie twarz. I olśniło go. Uchylił małe okienko i wystawił na
dwór dłonie. Nadal lało. Zaciskając zęby, obmył ręce z brudu i krwi,
podobnie twarz. Obmacał szyję. Nie założyłby teraz żadnego krawata.
Krawat, ależ ma pan
ładny krawat! A jaki mocny!
Kucnął
jeszcze nad muszlą i wysikał się. Wylał trunek do obskurnej umywalki. Chciało
mu się płakać. Miał nadzieję, że Stefa powiadomiła już policję i pogotowie.
A jeśli kogoś zabił? Przecież nie był wariatem. To niemożliwe! „Naczytałem
się Kinga i bredzę!” – pomyślał.
Kiedy
wrócił do stolika, oniemiał. Na jego, a właściwie swoim, miejscu siedział
Bochen, z workiem na kolanach. Bawił się podniesioną z podłogi pętlą.
I końcówką sznurka, zamykającego bagaż. Mężczyzna siadł naprzeciwko,
usiłując ukryć między nogami pustą szklankę.
-
Co to, pijesz pan w kiblu? Kiepsko z panem. A może towarzystwo
nie w smak? – Powiedział dość trzeźwo, jak na gościa, który wychylił
z pięć kufli, poprawiając każdy pięćdziesiątką gorzałki.
Mężczyzna
obejrzał się, szukając pomocy u siwego Fiodora. Ale ten gapił się tępo
w okno, nie reagując. Nie palił. Konus leżał na ławie i chrapał,
z teczki wysypały mu się papiery i kluczyki od auta. Westchnął.
-
Nie wiesz, że okolice Wisiołów to te procynty, gdzie żadna sieć nie ma zasięgu?
– Bochen w łapie miętosił list, napisany na serwetce. Mężczyzna spojrzał
na Stefę. Wycierała naczynia. Chuchała, zerkała pod światło, i wycierała.
Czyściocha! Bochen nachylił się nad blatem i syknął: – Tu diabeł dobranoc
mówi! To chyba wiesz?
Upuścił
zgniecioną serwetkę na stolik. Zaczął rozsupływać sznurek worka, pomagając
sobie ukrytym w rękawie kikutem. „Jak wyjmie ucho, to będzie koniec!” –
pomyślał mężczyzna.
-
Cipa z ciebie – rzucił drab, patrząc mu w oczy. – Wódki się nie
napijesz, ale odmówić nie potrafisz. Nie wiesz, skąd idziesz, ani dokąd zmierzasz.
Imię, adres, wiek. Nic? Czy udajesz?
Mężczyzna
przez chwilę nie rozumiał, czy Bochen pyta, czy stwierdza? Wiek - to wiedział.
Miał czterdzieści jeden lat. Otworzył już nawet usta, ale w gardle nadal czuł
garść bibuł i kłąb drutu kolczastego. Zwątpił.
-
Troki do kalesonów. Naszczać by do ucha i nic. Uśmiech i przepraszam,
że żyję, co? – Ziewnął szeroko i pokiwał z niedowierzaniem głową. – Nawet
pogadać ci się nie chce. Za niskie progi, co? Jak ten twój głupi szczeniak…
„Jaki
szczeniak, o czym on mówi?”
Drab
oparł krótszą rękę o blat, rękaw zsunął się, odsłaniając kikut, zawinięty
w brudny, oblepiony drzazgami bandaż. Wpatrywał się w niego przez chwilę
mętnym wzrokiem. Dodał:
-
Cały czas gnije, franca…
Panie
Bochen, chciał powiedzieć mężczyzna, pogadałbym z panem, serio, ale widzi
pan…
-
Normalnie, to by należało w ryj dać, jak człowiekowi - Bochen nadal bawił
się końcówką sznurka. – Ale Fiodor mówi, żeby dać spokój.
Mężczyzna
spojrzał na dziadka, żeby posłać mu uśmiech, ale ten nadal gapił się w okno,
tyle, że teraz oczy miał zamknięte. Drab znowu ziewnął, z półprzymkniętymi
powiekami przyglądając się brudnej pętli.
-
Krużgan – powiedział cicho.
Krużgan! Dziadek
Krużgan! Tato, dziadek Krużgan wróży!
Mężczyzna
parsknął, aż zabolała go krtań. Miał wrażenie, jakby ktoś rzucał w niego
kawałkami potłuczonego lustra, w którym odbijały się wspomnienia.
-
Co, śmieszy cię coś?!
Zaprzeczył
energicznie ruchem głowy, w nadziei, że Bochen doda jeszcze kilka słów, kilka
okruchów zwierciadła. Ale drwal wpatrywał się już chyba we własne wnętrze. Oczy
zamykały mu się coraz bardziej.
-
Wiesz, co powinien zrobić prawdziwy facet? – Cedził, nie otwierając prawie ust.
Jakby przekonywał samego siebie. Czy ta kropla na jego zarośniętym policzku, to
łza? - Zbudować dom, posadzić drzewo i spłodzić syna.
Syn! Mam syna! Głupi
szczeniak!
Znowu
okruch. Mężczyzna parsknął ponownie, a nawet zajęczał.
Bochen
wstał, wcisnął mu w ręce worek i chwycił żelazną łapą za kołnierz. Szarpnął.
Mężczyzna, niczym marionetka stanął na ugięte nogi. Serce waliło mu jak
oszalałe. Usiłował wzrokiem namierzyć Stefę, Fiodora, kogokolwiek. Byle pomógł.
Bochen pchnął go w stronę drzwi.
-
Wracaj, skądeś przyszedł! – Otworzył.
-
Spłodzić syna! – Kopnął go w tyłek.
-
Zbudować dom! – i jeszcze raz.
-
I posadzić drzewo! – Ostatni kopniak pchnął mężczyznę tak, że poleciał
przed siebie, jak manekin. Upadając na żwirową drogę, w ciemniejące późnym
popołudniem kałuże, doznał kolejnego olśnienia. Tym razem wszystko wróciło!
Pamiętaj!
Prawdziwy mężczyzna powinien posadzić
drzewo, zbudować dom i spłodzić syna!
Drzwi
za nim trzasnęły. Znowu był na drodze, sam, w strugach deszczu. Policzek kaleczył
mu lodowaty żwir. Ale wiedział już, co jest grane.
cdn.